czwartek, 2 kwietnia 2015

Na Święta z psem

W ten Wielkanocny czas, życzymy wszystkim przyjaciołom, zarówno dwu - jak czworonożnym, radosnego świętowania! Czyli według Misia:

Przy okazji słówko o wyjazdach na święta z psem. Owszem, czasem zdarza mi się wyjechać służbowo na 2-3 dni i zostawić Misia w zaprzyjaźnionym hoteliku. Ale nie wyobrażam sobie świątecznych spotkań bez najbardziej radosnego członka rodziny!

Nawet jeśli wymaga to pewnych przygotowań, uzgodnień i logistyki, szczególnie w przypadku sporego i entuzjastycznego labradora. Który – na szczęście – potrafi sobie zaskarbić sympatię cioć i wujków :-)

W tym roku zostaliśmy zaproszeni do jednej z moich sióstr i jej rodziny. Dzięki dobrej woli gospodarzy udało się rozwiązać kwestie noclegowe.

Ku uldze nas wszystkich, szczenięcy etap gryzienia ścian i mebli Misio ma już za sobą! Do rozkładu świątecznych zajęć udało się też włączyć dłuższe spacery z futrzastym gościem.

Długi spacer mamy w planie również przed trzygodzinną podróżą samochodem. Oczywiście po to, by psia drzemka na tylnej kanapie była słodsza i... dłuższa :)

Stałymi akcesoriami podróżnymi są: pokrowiec hamakowy, szelki samochodowe i smycz z wtyczką do gniazda pasów. Jeszcze tylko dywanik, piłeczka, miska, kilka zajmujących smakołyków i... możemy jechać!

A jak Wasze zwierzaki włączają się do świątecznych przygotowań?

wtorek, 10 lutego 2015

Poranek w lesie

Labrador w lesie
Dzisiaj tylko zdjęcie z lasu. Rano nie mogliśmy się oprzeć zachciance dłuższego spaceru. A w lesie mgła, rozciapkany śnieg, śliskie ścieżki i dużo upojnych zapachów, szczególnie dla Misia :) Jednym słowem - super!

sobota, 17 stycznia 2015

Czas podsumowań

Patrzę na Misia drzemiącego w fotelu i myślę
o minionym wspólnym roku. I o jego przemianie ze szczeniaczka w prawie – dorosłego psa. Styczeń sprzyja posumowaniom, więc zacznę od listy naszych zwycięstw:
1. Już zapomniałam, jak to jest wstawać o świcie i robić tournee po okolicznych trawnikach. Tylko po to, by zadowolony ze spaceru piesek, po przestąpieniu progu mieszkania zaszczycił podkład żółtą plamą.
2. Wydaje mi się nieprawdopodobne, że rok temu okrążenie bloku zajmowało nam pół godziny! Od kilku miesięcy spacery z Misiem to popis harmonii (zazwyczaj :-))
3. Podczas odkurzania czy mycia podłogi prawie z nostalgią wspominam szczenięce „interakcje” z ekscytującym mopem czy szczotką. Teraz szalejący po parkiecie odkurzacz może liczyć najwyżej na znudzone spojrzenie Misia – weterana prac domowych.
4. Tynki na ścianach odetchnęły z ulgą, odkąd przestały być ulubioną „pochrupanką” pieska. Powoli odważam się myśleć o liftingu mieszkania...
5. Misio kładzie łebek na klawiaturze dopiero po dwóch godzinach tolerancji dla mojego bezruchu przy laptopie. Jeszcze niedawno mogłam coś napisać wyłącznie na „nocnej zmianie”.
Kilka spraw musimy jeszcze między sobą dogadać:
1. Entuzjastyczne witanie gości powinno trwać zdecydowanie krócej niż kwadrans :)
2. Atrakcyjna czworonożna koleżanka nie musi powodować problemów ze słuchem.
3. Kradzież bułki z blatu w mojej obecności jest prawdziwą przesadą!
4. Jak długo można pasjonować się testowaniem wytrzymałości kolejnych posłań?
Swoją drogą ciekawe, jakie noworoczne posumowanie czeka nas w przyszłym roku. Młodzieńczy wigor i pomysłowy kudłaty łebek to niezawodny przepis na brak rutyny i całkiem nowe wyzwania!
Tymczasem piesek przeniósł swoją śpiącą Misiowatość z fotela na sofę. Pewnie zupełnie inaczej ocenia swoje sukcesy i porażki :-)

środa, 24 grudnia 2014

Radosnych Świąt!

Misio i ja życzymy Wam świątecznego ciepła, oddechu najbliższych, pysznych smaków, uwodzących zapachów, a przede wszystkim radosnego światełka
w duszy!
A Waszym futrzakom - oby nigdy nie zabrakło powodów do radosnego merdania ogonkiem :))

piątek, 5 grudnia 2014

Misio i halter - dantejskie sceny

Nasze pierwsze spacery z halterem dobitnie potwierdziły tezę: nie wystarczy kupić gadżet, aby problem z podopiecznym cudownie się rozpłynął. Wręcz przeciwnie, pociąg dodatkowych atrakcji dopiero się rozpędzał!
Misio nie potrzebował wiele czasu na dojście do wniosku, że „to coś” na pysku utrudnia mu realizację własnych pomysłów. W miarę stopowania kolejnych „skoków w bok”, kantar miał coraz niższe notowania u właściciela skrępowanego pyszczka.
Mój bystrzak szybko zauważył jeszcze jedną prawidłowość. Owszem, nie może skutecznie pociągnąć pani, ale... ona jego również nie! Na znak protestu kładł się więc na ziemi, a buntowniczy błysk w oku mówił: I co teraz? Odmawiam wszelkiej współpracy z tym czymś na pysku!
Siódmym zmysłem Misio wyczuwał jakie sytuacje najbardziej mnie "ruszają”. A tym samym, najbardziej nadają się do wyrażenia protestu. Najlepiej położyć się na środku jezdni (decydowałam się na przejście, kiedy nie było widać żadnego samochodu aż po horyzont) albo... pod nogami przechodniów.
Urokliwy labradorek, bez trudu „wygrywał” współczujące komentarze. Ten piesek musi być bardzo zmęczony! Czy nic mu nie jest? Jest taki śliczny, biedaczek! Co mu się stało?
Delektując się zainteresowaniem swoją rozpłaszczoną „osobą”, Misio wdzięcznie przekręcał się na grzbiet, demonstrując puchaty brzuszek do głaskania. Przecież ludzie są mili, a jemu nigdzie się nie śpieszy!
Maślane oczka dopełniały obrazu udręki, prowokując kolejną serię pytań: co on ma na pyszczku? Taki śliczny piesek, przecież nie gryzie! On tego chyba nie lubi. Nie można mu tego zdjąć?
Jak uzdolniony absolwent renomowanej szkoły aktorskiej, z każdym nowym wielbicielem, Misio stawał się coraz bardziej rozkoszny i... pokrzywdzony. Nie muszę dodawać, że ja z kolei stawałam się coraz bardziej asertywna i studziłam zapał przygodnych miłośników zwierząt do zajmowania się moim pieskiem.
Tymczasem przedsiębiorczy labrador nie zapominał o swoich priorytetach – mając „wolne” łapki, spokojnie testował możliwości zsunięcia obrzydliwego paska z nosa.
Byłam w rozterce. Efekty wprowadzenia haltera nie były zachęcające: zamiast dotychczasowych incydentalnych wyskoków, nasze spacery zamieniły się w jeden wielki „incydent”.
Postanowiłam cofnąć się o krok i poćwiczyć z Misiem spacerowanie z halterem w domu. Owszem, wychodziło nam całkiem nieźle.
Bo czemu nie? W czterech ścianach, gdzie nie kuszą nowe zapachy, a na horyzoncie nie widać kolegów ani szerszej widowni, można się zgodzić na taką zabawę!
Na dworze również dał się zauważyć pewien postęp – pierwszy kwadrans zazwyczaj był spokojnym marszem przy nodze. Może z wyjątkiem małych modyfikacji trasy w celu podniesienia nóżki.
Jednak zawsze nadchodził moment, kiedy Misio zrywał chwilowy rozejm z halterem. Wyraźnie zniecierpliwiony, nurkował pyskiem w gęste krzaki, ocierał się o moje nogi lub doskonalił sprawność zsuwania kantara łapą „w biegu”.
Licząc na dalszy postęp w akceptacji haltera, cierpliwie odwracałam uwagę pieska ćwiczeniami i smacznymi nagrodami za koncentrację uwagi na swojej opiekunce :)
Znalazłam też sposób na ”bierny opór”, czyli kładzenie się na chodniku. Po prostu nie okazywałam, że te manewry robią na mnie szczególne wrażenie. „Brałam je” za prośbę o pieszczoty i jak gdyby nigdy nic masowałam brzuszek i boczki Misia. Zdezorientowany, po chwili zrywał się na równe łapy z zabawną (dla mnie) miną: nie o to mi chodziło!
Wszystkie te zabiegi doraźnie przynosiły pozytywny skutek. Ale przez kolejne dwa lub trzy tygodnie nie udało mi się całkowicie przekonać czworonożnego towarzysza spacerów do wynalazku reklamowanego jako "intuicyjnie zrozumiały dla psa".
Ponadto każde zdjęcie haltera po zakończonej przechadzce kończyło się rytualnym ocieraniem łebka o moje nogi i drapaniem się po całym pysku.
W końcu zaczęłam się obawiać, że zachowanie Misia nie jest wyłącznie protestem przeciw ograniczeniu swobody.
To prawda, że prawidłowo wyregulowana pętla daje psu możliwość otwierania pyska i konsumpcji smakołyków (chociaż nie pozwala na szerokie ziewanie). Może jednak sprawiać rzeczywisty dyskomfort, nieustannie przesuwając się po kufie.
Na kilka miesięcy zrezygnowałam z prowadzenia psa na kantarze, kontynuując „zwykłe” spacerowe ćwiczenia. Halter asekuracyjnie trzymałam w kieszeni, na wszelki wypadek. I... przez dłuższy czas nie musiał jej opuszczać!
Byłam przekonana, że nie wrócimy do systematycznego użycia kantarka, kiedy kolejny etap rozwoju Misia przyniósł ze sobą nowe wyzwania. A w konsekwencji – drugie podejście do haltera.
Na szczęście, tym razem poszło nam zdecydowanie lepiej. A zadowolony Misio właśnie namawia mnie na spacer, więc...
ciąg dalszy nastąpi!

niedziela, 30 listopada 2014

Misio i halter - pierwsze "obwąchanie"

Chyba nikt nie lubi być ograniczany, a już na pewno - „trzymany za pysk”. O podobne upodobania nie podejrzewałam także Misia.
Dlatego postarałam się, żeby pierwsze spotkanie z halterem (kantarem opisanym w poprzednim poście) kojarzyło mu się jak najprzyjemniej. Jak powszechnie wiadomo, przez żołądek wiedzie droga do serca... labradora!
Garść chrupiących ciasteczek i kilka plasterków banana przyczyniło się do szybkiej akceptacji nowego sprzętu. Smakołyki podawane przez pętlę kantara kusiły, aby włożyć do niej pyszczek :-)
Kolejną namiętnością młodego (lub wiecznie młodego) labusia jest zabawa. Wprawdzie pasek na pysku nie pozwalał na aportowanie dużej piłki, lecz przeciąganie linki wychodziło nam znakomicie. Podobnie jak gonitwy czy masaż brzuszka i boczków mojego pieszczocha.
Luźny halter zakładałam wyłącznie na czas zabawy i nie zostawiałam na dłużej, by sprytny futrzak za szybko nie nauczył się go zdejmować.
Dopiero po kilku dniach „zaprzyjaźniania się”, dopasowałam obwody pasków do kufy i szyi psiaka. Moje manewry przyniosły oczekiwany skutek! Misio dawał sobie zakładać halter bez sprzeciwu, oczekując związanej z nim przyjemności: smakołyku albo zabawy.
Prawdziwy test czekał nas jednak na pierwszym „halterowym” spacerze. Szybko zorientowałam się, czego zabrakło na etapie oswajania: nie ćwiczyliśmy chodzenia w zestawie smycz + halter w warunkach domowych.
W pełnych różnorodnych bodźców „okolicznościach przyrody”, nowy sposób prowadzenia nie bardzo przypadł pieskowi do gustu. Już po pierwszej nieskutecznej próbie energicznego pociągnięcia pani do wspaniale pachnącego krzaczka w głębi trawnika, Misio zmarszczył z dezaprobatą swój – niezwykle ekspresyjny - nosek.
Zablokowany skok w stronę ulubionej koleżanki przepełnił czarę szczenięcej goryczy. Nie chcę tego czegoś na pysku! Czy ktoś może mi to zdjąć??
„Wyrafinowane” i widowiskowe formy protestu Misia przeciw halterowi stały się atrakcją całej okolicy. Aż trudno uwierzyć, że były dziełem tego samego pieska, który teraz przez pół miasta maszeruje przy nodze jak stary rutyniarz.
Ku pokrzepieniu serc wszystkich opiekunów niesfornych i pomysłowych piesków, nie pominę opisu tego etapu naszej edukacji :)
Kolejna część „sagi o halterze” jeszcze w tym tygodniu. Bądźcie czujni!

piątek, 28 listopada 2014

Misio i halter - jak do tego doszło?

Obsuwka to ostatnio moje drugie imię. Ale przynajmniej dotrzymuję słowa :) Zgodnie
z obietnicą, przygotowałam mini – serial o tym,
jak Misio i ja radzimy sobie z halterem.
Na początek: halter, czyli... co? Najkrócej, jest to rodzaj kantara dla psa, który ma zapobiegać silnemu ciągnięciu. Podpięcie smyczy do kółka pod pyskiem, utrudnia wzięcie „na klatę” ciężaru opiekuna. Samym pyszczkiem trudno jest porwać za sobą nawet lekką panią :)
Teraz słowo o tym, czym halter - moim zdaniem -
nie jest
. Otóż, wbrew opisowi jednego ze sklepów internetowych, nie jest to „narzędzie, które szybko nauczy Twojego psa chodzenia przy nodze, a także oduczy ciągnięcia na smyczy”.
Po prostu dlatego, że żaden „patent” sam w sobie niczego psa nie nauczy. A w każdym razie nie tego, czego oczekuje opiekun! Bystry zwierzak szybko wykombinuje, jak radzić sobie w nowych okolicznościach.
Osobiście wolę bazować bardziej na relacjach niż „narzędziach kontroli”. Optymistycznie założyłam, że konsekwentne pozytywne szkolenie uczyni
ze mnie i Misia idealnie zgrany duet! I w dużym stopniu tak właśnie jest...
z pewnymi wyjątkami.
W dzisiejszej odsłonie opowiem, jak w ogóle doszło do tego, że musieliśmy "podeprzeć się" dodatkowym gadżetem.
Chodzenie na smyczy przy nodze ćwiczyliśmy z Misiem „od zawsze” - zarówno indywidualnie, jak na zajęciach psiego przedszkola. Codzienna praca (a z punktu widzenia szczeniaka - zabawa z licznymi nagrodami) sprawiła, że mój labrador stał się bardzo przyjemnym towarzyszem spacerów.
Za wyjątkiem sytuacji, gdy jakiś inspirujący obiekt spowodował spontaniczną reakcję! I właśnie te incydentalne samowolki stały się przysłowiową łyżką dziegciu w beczce miodu.
Kiedy Misio skończył siedem miesięcy, jego waga i siła coraz bardziej dawała się we znaki podczas demonstracji żywiołowego temperamentu. Przeważnie w przypływie zapału do zabawy z wypatrzonym czworonożnym kolegą albo... z koleżanką!
Oczywiście obiekt namiętnego pożądania mógł się znajdować na przykład po drugiej stronie jezdni, co dla spontanicznego labradora nie miało żadnego znaczenia. Ale już dla bezpieczeństwa – zarówno samego psa, jak mojego i innych uczestników ruchu – jak najbardziej.
Miałam świadomość, że mój „demolabek” będzie coraz silniejszy i jak najszybciej muszę rozwiązać problem kontroli nad nim - nawet w bardzo rozpraszających okolicznościach. Zaczęłam od wyszukania i zapisania nas
na szkolenie, które miało zaowocować koncentracją psa na opiekunie, również w obecności super fajnych kolegów.
Potrzebowałam jednak doraźnego narzędzia, pozwalającego nam bezpiecznie funkcjonować poza domem, zanim praca z Misiem przyniesie oczekiwane efekty. Trenerka pokazała mi ćwiczenia ze smyczą behawioralną, ale wydała mi się za mało „stabilnym” rozwiązaniem na codzienne spacery.
I tak dotarłam do haltera. Według tekstów reklamowych, cała rzesza trenerów, behwiorystów i lekarzy weterynarii potwierdzała jego „zbawienne” działanie na zachowanie psa. Przekazywane sygnały - uspakajające uciskanie nosa i karku - były przedstawione jako instynktownie zrozumiałe dla czworonoga.
Mnie najbardziej przekonał punkt zaczepienia smyczy. Uznałam, że samym pyskiem, Misio nie będzie w stanie gwałtownie mnie pociągnąć! I tak halter dołączył do naszych spacerowych akcesoriów, czyli skórzanej obroży i przypominającej „koński” uwiąz – smyczy.
Początki nie były słodkie, jak w reklamie – o czym opowiem już
w poniedziałek!

niedziela, 9 listopada 2014

Labrador na lodzie

Listopadowe słońce wzięło kilkudniowy urlop, mnie ciągnie do kawy, a mojego "żywiołka" - nieodmiennie na... spacer!
Po przechadzce w deszczu, przyjemnie jest wtulić się w miękki fotel i wziąć do ręki parujący aromatyczny kubek. Misio dosusza wytarte ręcznikiem futerko na "swoim" dywanie, a ja mogę sięgnąć po laptopa i... pogrzebać w archiwum "szczenięcych" nagrań.
Oczywiście, pamiętam o obiecanych tekstach „treningowych”, ale dzisiaj proponuję lżejszy, „weekendowy” przerywnik - pierwsze spotkanie z lodem czteromiesięcznego Misia. Ten, to potrafi cieszyć się życiem!
Voila! Joanna i Misio przedstawiają: Labrador na lodzie :-)
Wybaczcie, jeśli na filmie pojawiła się reklama - wyłączyłam tę opcję w swoim kanale, ale już po dodaniu filmiku.
Kto z Was pamięta pierwszą zimę swojego psiaka? ;)
Piszcie o ich przygodach!

wtorek, 4 listopada 2014

Nauka chodzenia na smyczy

Wśród wielu zdarzeń i sytuacji, które mogą „wysadzić w powietrze” organizację życia w domu, poczesne miejsce zajmuje... niewybiegany młody labrador.
Chwila mojej „słabości” i łąkowych szaleństw Misia z kolegami, zaowocowały nawrotem ledwo zaleczonej kontuzji.
W efekcie okres obowiązkowego chodzenia na smyczy przedłużył nam się do połowy listopada. Nam – bo kiedy Misio jest podpięty do jednego końca linki, ja automatycznie jestem na drugim!
Sposobem na uniknięcie niekontrolowanej erupcji wulkanu energii "niedysponowanego" psa, są częste, krótkie spacery. Nawet jeśli wymaga to rewolucji planu dnia opiekuna.
Postanowiłam wykorzystać przymusowe okoliczności, do powtórki podstaw "dobrych manier" podczas przechadzek na smyczy.
Podczas pierwszych miesięcy układania pieska, solidnie odrobiliśmy lekcje nauki chodzenia przy nodze. Moim celem było wychowanie szczeniaka na przyjemnego i bezpiecznego towarzysza spaceru, a nie wydajne i zdeterminowane „zwierzę pociągowe”.
Bardzo pomogły nam ćwiczenia z psiego przedszkola – przyzwyczajenie szczeniaka, że bliskie sąsiedztwo łydki pani jest najlepszym miejscem na dreptanie. Nigdzie indziej smakołyk tak często nie wędruje do pyszczka! Ten nawyk codziennie utrwalaliśmy zarówno podczas osiedlowych przechadzek, jak na leśnych ścieżkach.
Sporo bezcennej dla posiadacza psa wiedzy, również dotyczącej nauki chodzenia na smyczy, znalazłam w książce Pameli Dennison „Pozytywne szkolenie psów”. Nagradzanie pieska za pożądane zachowania podczas każdego spaceru, z czasem zaowocowało spokojnym marszem przy nodze. Przynajmniej – przez większość trasy :)
Z czasem nieco „osiedliśmy na laurach”. Codzienne leśne wyprawy pozwalały ograniczyć pozostałe wyjścia do dwóch - trzech relatywnie krótkich przechadzek po osiedlu. Przestałam też obowiązkowo wypełniać kieszenie motywacyjnymi smakołykami...
Tymczasem zaczęły się zmieniać reakcje pieska związane z dojrzewaniem i nowymi zainteresowaniami.
W efekcie, raz na kilka spacerów, zaczęły nam się przydarzać „incydenty”. Głownie polegające na próbie wyrwania się do innego psa. Ale czasem również na silniejszym pociągnięciu w stronę interesująco pachnącego trawniczka...
Kiedy w odstępie kilku dni, Misio dwukrotnie wyrwał mi smycz z ręki, uznałam, że nie ma na co czekać. Każdy kolejny „sukces” utrwala w łebku labradora świadomość, że do naprawdę interesującego obiektu, można się „urwać” na kilka chwil.
Obecna waga Misia nie odbiega znacząco od mojej, więc nagłe i silne szarpnięcie, przechyla szalę „zwycięstwa” na stronę mięśniaka na czterech łapach. I nawet jeśli pies „zapomina się” tylko raz na jakiś czas, to konsekwencje mogą być nieodwracalne.
Może więc trudny okres rekonwalescencji okaże się bardzo przydatny?
Wróciliśmy do większej interakcji na spacerach - komendy głosem, zmiany kierunków, nagradzanie natychmiastowej reakcji smakołykiem. A także, do chodzenia z... halterem.
O naszych doświadczeniach z tym wynalazkiem napiszę następnym razem!

poniedziałek, 20 października 2014

Gdy pies kuleje...

Miłe złego początki... Dokładnie tak skończyły się jesienne szaleństwa Misia.
Gruby, ruchomy dywan z szeleszczących liści zapraszał do radosnych galopków,
nagie gałęzie krzewów zachęcały
do przeskakiwania, a równie entuzjastyczni koledzy nie odmawiali rundki psich zapasów. Fajnie było!
Trzy dni temu, podwójna dawka beztroskiego dokazywania w lesie zaowocowała „delikatnym” utykaniem pod koniec spaceru. Wieczorem Misio kuśtykał już jak stary wiarus powracający z frontu.
Dokładnie obmacałam łapki i delikatnie pozginałam w stawach – obojętna „mina” pieska nie wskazywała na dyskomfort podczas „badania”. Również poduszki łap nie były bolesne i wizualnie w dobrym stanie...
Rano piesek utykał nieco mniej spektakularnie, ale widocznie, więc postanowiłam odwiedzić polecanego na forach internetowych weterynarza – ortopedę.
Na szczęście, wizyta była możliwa jeszcze tego samego dnia.
Misiowi wstępnie podobał się zarówno ogród przed kliniką, jak sam gabinet i sympatyczny pan doktor. Podanie łapki do badania wzbudziło już cień nieufności, a dokładne „obmacywanie” - energiczny odwrót.
Przewrócone przy okazji „hałaśliwe” blaszane miseczki były sygnałem do szarży (bynajmniej nie inwalidzkiej) w kierunku sąsiedniego pomieszczenia. Sprytny piesek po drodze zdołał jeszcze podnieść łapę i... wymusić awaryjne mycie szyby mijanej gabloty!
Na szczęście pan doktor wyrozumiale potraktował wybryki młodziaka. Misio też zadowolił się jedną edycją efektów specjalnych i spokojnie pozwolił się zbadać do końca. Diagnoza okazała się jednocześnie dobra i... fatalna.
Z pewną ulgą przyjęłam rozpoznanie przeciążenia mięśni (i ścięgien), przy braku jakichkolwiek symptomów poważniejszej kontuzji, stanu zapalnego albo zwyrodnienia stawów, co byłoby prawdziwym problemem w przypadku młodego, żywiołowego labradora.
Wobec braku windy w naszym budynku, istotny jest też brak przeciwwskazań do spokojnego schodzenia po schodach – szczególnie przy zaleceniu krótkich,
lecz częstszych spacerów. Poza tym, nie muszę faszerować Misia medykamentami
– o ile oszczędzanie łapy przez tydzień całkowicie wyeliminuje kulawiznę.
Na tym koniec pozytywów. „Zasądzony” tydzień spacerów wyłącznie na smyczy
(plus 3 tygodnie stopniowo wdrażanych krótkich epizodów biegania luzem) wydaje się dożywociem! Zazwyczaj grzeczny podczas osiedlowych przechadzek Misio, szuka każdej okazji do pozbycia się skumulowanej energii.
Mijany sąsiad, biegnące dzieci (często już z daleka wołające lubianego pieska), a przede wszystkim inny futrzak - to preteksty do mniej lub bardziej gwałtownych zrywów. Masakra!
Mój kręgosłup też nie jest zachwycony. Dzisiejsza sesja z laptopem odbywa się na barowym taborecie w kuchni. Ulubione stanowisko pracy na fotelu w salonie daje zbyt duże pole do popisu niewybieganemu labradorowi. Przez jakiś czas przymykałam oko na "wiercenie się" po miękkich meblach...
Szalę tolerancji przechylił w końcu dynamiczny wyskok z sofy, przez fotel potraktowany jak trampolina, zakończony imponująco dalekim lądowaniem. Jednym słowem, rekonwalestencja w wydaniu labradora!
Nie chcąc dodatkowo izolować pieska, zarządziłam wspólną wyprowadzkę z salonu. Ograniczony "open space" w postaci kuchni
i przedpokoju, stwarza zdecydowanie mniej okazji do nadwyrężania łapy.
Nie widzę najbliższych tygodni w różowych barwach. Misio – na swoje szczęście - żyje z dnia
na dzień i nie martwi się na zapas. Tymczasem
pod moim spartańskim siedziskem rośnie liczba zabawek. Może któraś mnie skusi i oderwie od klawiatury?