niedziela, 30 listopada 2014

Misio i halter - pierwsze "obwąchanie"

Chyba nikt nie lubi być ograniczany, a już na pewno - „trzymany za pysk”. O podobne upodobania nie podejrzewałam także Misia.
Dlatego postarałam się, żeby pierwsze spotkanie z halterem (kantarem opisanym w poprzednim poście) kojarzyło mu się jak najprzyjemniej. Jak powszechnie wiadomo, przez żołądek wiedzie droga do serca... labradora!
Garść chrupiących ciasteczek i kilka plasterków banana przyczyniło się do szybkiej akceptacji nowego sprzętu. Smakołyki podawane przez pętlę kantara kusiły, aby włożyć do niej pyszczek :-)
Kolejną namiętnością młodego (lub wiecznie młodego) labusia jest zabawa. Wprawdzie pasek na pysku nie pozwalał na aportowanie dużej piłki, lecz przeciąganie linki wychodziło nam znakomicie. Podobnie jak gonitwy czy masaż brzuszka i boczków mojego pieszczocha.
Luźny halter zakładałam wyłącznie na czas zabawy i nie zostawiałam na dłużej, by sprytny futrzak za szybko nie nauczył się go zdejmować.
Dopiero po kilku dniach „zaprzyjaźniania się”, dopasowałam obwody pasków do kufy i szyi psiaka. Moje manewry przyniosły oczekiwany skutek! Misio dawał sobie zakładać halter bez sprzeciwu, oczekując związanej z nim przyjemności: smakołyku albo zabawy.
Prawdziwy test czekał nas jednak na pierwszym „halterowym” spacerze. Szybko zorientowałam się, czego zabrakło na etapie oswajania: nie ćwiczyliśmy chodzenia w zestawie smycz + halter w warunkach domowych.
W pełnych różnorodnych bodźców „okolicznościach przyrody”, nowy sposób prowadzenia nie bardzo przypadł pieskowi do gustu. Już po pierwszej nieskutecznej próbie energicznego pociągnięcia pani do wspaniale pachnącego krzaczka w głębi trawnika, Misio zmarszczył z dezaprobatą swój – niezwykle ekspresyjny - nosek.
Zablokowany skok w stronę ulubionej koleżanki przepełnił czarę szczenięcej goryczy. Nie chcę tego czegoś na pysku! Czy ktoś może mi to zdjąć??
„Wyrafinowane” i widowiskowe formy protestu Misia przeciw halterowi stały się atrakcją całej okolicy. Aż trudno uwierzyć, że były dziełem tego samego pieska, który teraz przez pół miasta maszeruje przy nodze jak stary rutyniarz.
Ku pokrzepieniu serc wszystkich opiekunów niesfornych i pomysłowych piesków, nie pominę opisu tego etapu naszej edukacji :)
Kolejna część „sagi o halterze” jeszcze w tym tygodniu. Bądźcie czujni!

piątek, 28 listopada 2014

Misio i halter - jak do tego doszło?

Obsuwka to ostatnio moje drugie imię. Ale przynajmniej dotrzymuję słowa :) Zgodnie
z obietnicą, przygotowałam mini – serial o tym,
jak Misio i ja radzimy sobie z halterem.
Na początek: halter, czyli... co? Najkrócej, jest to rodzaj kantara dla psa, który ma zapobiegać silnemu ciągnięciu. Podpięcie smyczy do kółka pod pyskiem, utrudnia wzięcie „na klatę” ciężaru opiekuna. Samym pyszczkiem trudno jest porwać za sobą nawet lekką panią :)
Teraz słowo o tym, czym halter - moim zdaniem -
nie jest
. Otóż, wbrew opisowi jednego ze sklepów internetowych, nie jest to „narzędzie, które szybko nauczy Twojego psa chodzenia przy nodze, a także oduczy ciągnięcia na smyczy”.
Po prostu dlatego, że żaden „patent” sam w sobie niczego psa nie nauczy. A w każdym razie nie tego, czego oczekuje opiekun! Bystry zwierzak szybko wykombinuje, jak radzić sobie w nowych okolicznościach.
Osobiście wolę bazować bardziej na relacjach niż „narzędziach kontroli”. Optymistycznie założyłam, że konsekwentne pozytywne szkolenie uczyni
ze mnie i Misia idealnie zgrany duet! I w dużym stopniu tak właśnie jest...
z pewnymi wyjątkami.
W dzisiejszej odsłonie opowiem, jak w ogóle doszło do tego, że musieliśmy "podeprzeć się" dodatkowym gadżetem.
Chodzenie na smyczy przy nodze ćwiczyliśmy z Misiem „od zawsze” - zarówno indywidualnie, jak na zajęciach psiego przedszkola. Codzienna praca (a z punktu widzenia szczeniaka - zabawa z licznymi nagrodami) sprawiła, że mój labrador stał się bardzo przyjemnym towarzyszem spacerów.
Za wyjątkiem sytuacji, gdy jakiś inspirujący obiekt spowodował spontaniczną reakcję! I właśnie te incydentalne samowolki stały się przysłowiową łyżką dziegciu w beczce miodu.
Kiedy Misio skończył siedem miesięcy, jego waga i siła coraz bardziej dawała się we znaki podczas demonstracji żywiołowego temperamentu. Przeważnie w przypływie zapału do zabawy z wypatrzonym czworonożnym kolegą albo... z koleżanką!
Oczywiście obiekt namiętnego pożądania mógł się znajdować na przykład po drugiej stronie jezdni, co dla spontanicznego labradora nie miało żadnego znaczenia. Ale już dla bezpieczeństwa – zarówno samego psa, jak mojego i innych uczestników ruchu – jak najbardziej.
Miałam świadomość, że mój „demolabek” będzie coraz silniejszy i jak najszybciej muszę rozwiązać problem kontroli nad nim - nawet w bardzo rozpraszających okolicznościach. Zaczęłam od wyszukania i zapisania nas
na szkolenie, które miało zaowocować koncentracją psa na opiekunie, również w obecności super fajnych kolegów.
Potrzebowałam jednak doraźnego narzędzia, pozwalającego nam bezpiecznie funkcjonować poza domem, zanim praca z Misiem przyniesie oczekiwane efekty. Trenerka pokazała mi ćwiczenia ze smyczą behawioralną, ale wydała mi się za mało „stabilnym” rozwiązaniem na codzienne spacery.
I tak dotarłam do haltera. Według tekstów reklamowych, cała rzesza trenerów, behwiorystów i lekarzy weterynarii potwierdzała jego „zbawienne” działanie na zachowanie psa. Przekazywane sygnały - uspakajające uciskanie nosa i karku - były przedstawione jako instynktownie zrozumiałe dla czworonoga.
Mnie najbardziej przekonał punkt zaczepienia smyczy. Uznałam, że samym pyskiem, Misio nie będzie w stanie gwałtownie mnie pociągnąć! I tak halter dołączył do naszych spacerowych akcesoriów, czyli skórzanej obroży i przypominającej „koński” uwiąz – smyczy.
Początki nie były słodkie, jak w reklamie – o czym opowiem już
w poniedziałek!

niedziela, 9 listopada 2014

Labrador na lodzie

Listopadowe słońce wzięło kilkudniowy urlop, mnie ciągnie do kawy, a mojego "żywiołka" - nieodmiennie na... spacer!
Po przechadzce w deszczu, przyjemnie jest wtulić się w miękki fotel i wziąć do ręki parujący aromatyczny kubek. Misio dosusza wytarte ręcznikiem futerko na "swoim" dywanie, a ja mogę sięgnąć po laptopa i... pogrzebać w archiwum "szczenięcych" nagrań.
Oczywiście, pamiętam o obiecanych tekstach „treningowych”, ale dzisiaj proponuję lżejszy, „weekendowy” przerywnik - pierwsze spotkanie z lodem czteromiesięcznego Misia. Ten, to potrafi cieszyć się życiem!
Voila! Joanna i Misio przedstawiają: Labrador na lodzie :-)
Wybaczcie, jeśli na filmie pojawiła się reklama - wyłączyłam tę opcję w swoim kanale, ale już po dodaniu filmiku.
Kto z Was pamięta pierwszą zimę swojego psiaka? ;)
Piszcie o ich przygodach!

wtorek, 4 listopada 2014

Nauka chodzenia na smyczy

Wśród wielu zdarzeń i sytuacji, które mogą „wysadzić w powietrze” organizację życia w domu, poczesne miejsce zajmuje... niewybiegany młody labrador.
Chwila mojej „słabości” i łąkowych szaleństw Misia z kolegami, zaowocowały nawrotem ledwo zaleczonej kontuzji.
W efekcie okres obowiązkowego chodzenia na smyczy przedłużył nam się do połowy listopada. Nam – bo kiedy Misio jest podpięty do jednego końca linki, ja automatycznie jestem na drugim!
Sposobem na uniknięcie niekontrolowanej erupcji wulkanu energii "niedysponowanego" psa, są częste, krótkie spacery. Nawet jeśli wymaga to rewolucji planu dnia opiekuna.
Postanowiłam wykorzystać przymusowe okoliczności, do powtórki podstaw "dobrych manier" podczas przechadzek na smyczy.
Podczas pierwszych miesięcy układania pieska, solidnie odrobiliśmy lekcje nauki chodzenia przy nodze. Moim celem było wychowanie szczeniaka na przyjemnego i bezpiecznego towarzysza spaceru, a nie wydajne i zdeterminowane „zwierzę pociągowe”.
Bardzo pomogły nam ćwiczenia z psiego przedszkola – przyzwyczajenie szczeniaka, że bliskie sąsiedztwo łydki pani jest najlepszym miejscem na dreptanie. Nigdzie indziej smakołyk tak często nie wędruje do pyszczka! Ten nawyk codziennie utrwalaliśmy zarówno podczas osiedlowych przechadzek, jak na leśnych ścieżkach.
Sporo bezcennej dla posiadacza psa wiedzy, również dotyczącej nauki chodzenia na smyczy, znalazłam w książce Pameli Dennison „Pozytywne szkolenie psów”. Nagradzanie pieska za pożądane zachowania podczas każdego spaceru, z czasem zaowocowało spokojnym marszem przy nodze. Przynajmniej – przez większość trasy :)
Z czasem nieco „osiedliśmy na laurach”. Codzienne leśne wyprawy pozwalały ograniczyć pozostałe wyjścia do dwóch - trzech relatywnie krótkich przechadzek po osiedlu. Przestałam też obowiązkowo wypełniać kieszenie motywacyjnymi smakołykami...
Tymczasem zaczęły się zmieniać reakcje pieska związane z dojrzewaniem i nowymi zainteresowaniami.
W efekcie, raz na kilka spacerów, zaczęły nam się przydarzać „incydenty”. Głownie polegające na próbie wyrwania się do innego psa. Ale czasem również na silniejszym pociągnięciu w stronę interesująco pachnącego trawniczka...
Kiedy w odstępie kilku dni, Misio dwukrotnie wyrwał mi smycz z ręki, uznałam, że nie ma na co czekać. Każdy kolejny „sukces” utrwala w łebku labradora świadomość, że do naprawdę interesującego obiektu, można się „urwać” na kilka chwil.
Obecna waga Misia nie odbiega znacząco od mojej, więc nagłe i silne szarpnięcie, przechyla szalę „zwycięstwa” na stronę mięśniaka na czterech łapach. I nawet jeśli pies „zapomina się” tylko raz na jakiś czas, to konsekwencje mogą być nieodwracalne.
Może więc trudny okres rekonwalescencji okaże się bardzo przydatny?
Wróciliśmy do większej interakcji na spacerach - komendy głosem, zmiany kierunków, nagradzanie natychmiastowej reakcji smakołykiem. A także, do chodzenia z... halterem.
O naszych doświadczeniach z tym wynalazkiem napiszę następnym razem!