środa, 24 grudnia 2014

Radosnych Świąt!

Misio i ja życzymy Wam świątecznego ciepła, oddechu najbliższych, pysznych smaków, uwodzących zapachów, a przede wszystkim radosnego światełka
w duszy!
A Waszym futrzakom - oby nigdy nie zabrakło powodów do radosnego merdania ogonkiem :))

piątek, 5 grudnia 2014

Misio i halter - dantejskie sceny

Nasze pierwsze spacery z halterem dobitnie potwierdziły tezę: nie wystarczy kupić gadżet, aby problem z podopiecznym cudownie się rozpłynął. Wręcz przeciwnie, pociąg dodatkowych atrakcji dopiero się rozpędzał!
Misio nie potrzebował wiele czasu na dojście do wniosku, że „to coś” na pysku utrudnia mu realizację własnych pomysłów. W miarę stopowania kolejnych „skoków w bok”, kantar miał coraz niższe notowania u właściciela skrępowanego pyszczka.
Mój bystrzak szybko zauważył jeszcze jedną prawidłowość. Owszem, nie może skutecznie pociągnąć pani, ale... ona jego również nie! Na znak protestu kładł się więc na ziemi, a buntowniczy błysk w oku mówił: I co teraz? Odmawiam wszelkiej współpracy z tym czymś na pysku!
Siódmym zmysłem Misio wyczuwał jakie sytuacje najbardziej mnie "ruszają”. A tym samym, najbardziej nadają się do wyrażenia protestu. Najlepiej położyć się na środku jezdni (decydowałam się na przejście, kiedy nie było widać żadnego samochodu aż po horyzont) albo... pod nogami przechodniów.
Urokliwy labradorek, bez trudu „wygrywał” współczujące komentarze. Ten piesek musi być bardzo zmęczony! Czy nic mu nie jest? Jest taki śliczny, biedaczek! Co mu się stało?
Delektując się zainteresowaniem swoją rozpłaszczoną „osobą”, Misio wdzięcznie przekręcał się na grzbiet, demonstrując puchaty brzuszek do głaskania. Przecież ludzie są mili, a jemu nigdzie się nie śpieszy!
Maślane oczka dopełniały obrazu udręki, prowokując kolejną serię pytań: co on ma na pyszczku? Taki śliczny piesek, przecież nie gryzie! On tego chyba nie lubi. Nie można mu tego zdjąć?
Jak uzdolniony absolwent renomowanej szkoły aktorskiej, z każdym nowym wielbicielem, Misio stawał się coraz bardziej rozkoszny i... pokrzywdzony. Nie muszę dodawać, że ja z kolei stawałam się coraz bardziej asertywna i studziłam zapał przygodnych miłośników zwierząt do zajmowania się moim pieskiem.
Tymczasem przedsiębiorczy labrador nie zapominał o swoich priorytetach – mając „wolne” łapki, spokojnie testował możliwości zsunięcia obrzydliwego paska z nosa.
Byłam w rozterce. Efekty wprowadzenia haltera nie były zachęcające: zamiast dotychczasowych incydentalnych wyskoków, nasze spacery zamieniły się w jeden wielki „incydent”.
Postanowiłam cofnąć się o krok i poćwiczyć z Misiem spacerowanie z halterem w domu. Owszem, wychodziło nam całkiem nieźle.
Bo czemu nie? W czterech ścianach, gdzie nie kuszą nowe zapachy, a na horyzoncie nie widać kolegów ani szerszej widowni, można się zgodzić na taką zabawę!
Na dworze również dał się zauważyć pewien postęp – pierwszy kwadrans zazwyczaj był spokojnym marszem przy nodze. Może z wyjątkiem małych modyfikacji trasy w celu podniesienia nóżki.
Jednak zawsze nadchodził moment, kiedy Misio zrywał chwilowy rozejm z halterem. Wyraźnie zniecierpliwiony, nurkował pyskiem w gęste krzaki, ocierał się o moje nogi lub doskonalił sprawność zsuwania kantara łapą „w biegu”.
Licząc na dalszy postęp w akceptacji haltera, cierpliwie odwracałam uwagę pieska ćwiczeniami i smacznymi nagrodami za koncentrację uwagi na swojej opiekunce :)
Znalazłam też sposób na ”bierny opór”, czyli kładzenie się na chodniku. Po prostu nie okazywałam, że te manewry robią na mnie szczególne wrażenie. „Brałam je” za prośbę o pieszczoty i jak gdyby nigdy nic masowałam brzuszek i boczki Misia. Zdezorientowany, po chwili zrywał się na równe łapy z zabawną (dla mnie) miną: nie o to mi chodziło!
Wszystkie te zabiegi doraźnie przynosiły pozytywny skutek. Ale przez kolejne dwa lub trzy tygodnie nie udało mi się całkowicie przekonać czworonożnego towarzysza spacerów do wynalazku reklamowanego jako "intuicyjnie zrozumiały dla psa".
Ponadto każde zdjęcie haltera po zakończonej przechadzce kończyło się rytualnym ocieraniem łebka o moje nogi i drapaniem się po całym pysku.
W końcu zaczęłam się obawiać, że zachowanie Misia nie jest wyłącznie protestem przeciw ograniczeniu swobody.
To prawda, że prawidłowo wyregulowana pętla daje psu możliwość otwierania pyska i konsumpcji smakołyków (chociaż nie pozwala na szerokie ziewanie). Może jednak sprawiać rzeczywisty dyskomfort, nieustannie przesuwając się po kufie.
Na kilka miesięcy zrezygnowałam z prowadzenia psa na kantarze, kontynuując „zwykłe” spacerowe ćwiczenia. Halter asekuracyjnie trzymałam w kieszeni, na wszelki wypadek. I... przez dłuższy czas nie musiał jej opuszczać!
Byłam przekonana, że nie wrócimy do systematycznego użycia kantarka, kiedy kolejny etap rozwoju Misia przyniósł ze sobą nowe wyzwania. A w konsekwencji – drugie podejście do haltera.
Na szczęście, tym razem poszło nam zdecydowanie lepiej. A zadowolony Misio właśnie namawia mnie na spacer, więc...
ciąg dalszy nastąpi!