środa, 24 grudnia 2014

Radosnych Świąt!

Misio i ja życzymy Wam świątecznego ciepła, oddechu najbliższych, pysznych smaków, uwodzących zapachów, a przede wszystkim radosnego światełka
w duszy!
A Waszym futrzakom - oby nigdy nie zabrakło powodów do radosnego merdania ogonkiem :))

piątek, 5 grudnia 2014

Misio i halter - dantejskie sceny

Nasze pierwsze spacery z halterem dobitnie potwierdziły tezę: nie wystarczy kupić gadżet, aby problem z podopiecznym cudownie się rozpłynął. Wręcz przeciwnie, pociąg dodatkowych atrakcji dopiero się rozpędzał!
Misio nie potrzebował wiele czasu na dojście do wniosku, że „to coś” na pysku utrudnia mu realizację własnych pomysłów. W miarę stopowania kolejnych „skoków w bok”, kantar miał coraz niższe notowania u właściciela skrępowanego pyszczka.
Mój bystrzak szybko zauważył jeszcze jedną prawidłowość. Owszem, nie może skutecznie pociągnąć pani, ale... ona jego również nie! Na znak protestu kładł się więc na ziemi, a buntowniczy błysk w oku mówił: I co teraz? Odmawiam wszelkiej współpracy z tym czymś na pysku!
Siódmym zmysłem Misio wyczuwał jakie sytuacje najbardziej mnie "ruszają”. A tym samym, najbardziej nadają się do wyrażenia protestu. Najlepiej położyć się na środku jezdni (decydowałam się na przejście, kiedy nie było widać żadnego samochodu aż po horyzont) albo... pod nogami przechodniów.
Urokliwy labradorek, bez trudu „wygrywał” współczujące komentarze. Ten piesek musi być bardzo zmęczony! Czy nic mu nie jest? Jest taki śliczny, biedaczek! Co mu się stało?
Delektując się zainteresowaniem swoją rozpłaszczoną „osobą”, Misio wdzięcznie przekręcał się na grzbiet, demonstrując puchaty brzuszek do głaskania. Przecież ludzie są mili, a jemu nigdzie się nie śpieszy!
Maślane oczka dopełniały obrazu udręki, prowokując kolejną serię pytań: co on ma na pyszczku? Taki śliczny piesek, przecież nie gryzie! On tego chyba nie lubi. Nie można mu tego zdjąć?
Jak uzdolniony absolwent renomowanej szkoły aktorskiej, z każdym nowym wielbicielem, Misio stawał się coraz bardziej rozkoszny i... pokrzywdzony. Nie muszę dodawać, że ja z kolei stawałam się coraz bardziej asertywna i studziłam zapał przygodnych miłośników zwierząt do zajmowania się moim pieskiem.
Tymczasem przedsiębiorczy labrador nie zapominał o swoich priorytetach – mając „wolne” łapki, spokojnie testował możliwości zsunięcia obrzydliwego paska z nosa.
Byłam w rozterce. Efekty wprowadzenia haltera nie były zachęcające: zamiast dotychczasowych incydentalnych wyskoków, nasze spacery zamieniły się w jeden wielki „incydent”.
Postanowiłam cofnąć się o krok i poćwiczyć z Misiem spacerowanie z halterem w domu. Owszem, wychodziło nam całkiem nieźle.
Bo czemu nie? W czterech ścianach, gdzie nie kuszą nowe zapachy, a na horyzoncie nie widać kolegów ani szerszej widowni, można się zgodzić na taką zabawę!
Na dworze również dał się zauważyć pewien postęp – pierwszy kwadrans zazwyczaj był spokojnym marszem przy nodze. Może z wyjątkiem małych modyfikacji trasy w celu podniesienia nóżki.
Jednak zawsze nadchodził moment, kiedy Misio zrywał chwilowy rozejm z halterem. Wyraźnie zniecierpliwiony, nurkował pyskiem w gęste krzaki, ocierał się o moje nogi lub doskonalił sprawność zsuwania kantara łapą „w biegu”.
Licząc na dalszy postęp w akceptacji haltera, cierpliwie odwracałam uwagę pieska ćwiczeniami i smacznymi nagrodami za koncentrację uwagi na swojej opiekunce :)
Znalazłam też sposób na ”bierny opór”, czyli kładzenie się na chodniku. Po prostu nie okazywałam, że te manewry robią na mnie szczególne wrażenie. „Brałam je” za prośbę o pieszczoty i jak gdyby nigdy nic masowałam brzuszek i boczki Misia. Zdezorientowany, po chwili zrywał się na równe łapy z zabawną (dla mnie) miną: nie o to mi chodziło!
Wszystkie te zabiegi doraźnie przynosiły pozytywny skutek. Ale przez kolejne dwa lub trzy tygodnie nie udało mi się całkowicie przekonać czworonożnego towarzysza spacerów do wynalazku reklamowanego jako "intuicyjnie zrozumiały dla psa".
Ponadto każde zdjęcie haltera po zakończonej przechadzce kończyło się rytualnym ocieraniem łebka o moje nogi i drapaniem się po całym pysku.
W końcu zaczęłam się obawiać, że zachowanie Misia nie jest wyłącznie protestem przeciw ograniczeniu swobody.
To prawda, że prawidłowo wyregulowana pętla daje psu możliwość otwierania pyska i konsumpcji smakołyków (chociaż nie pozwala na szerokie ziewanie). Może jednak sprawiać rzeczywisty dyskomfort, nieustannie przesuwając się po kufie.
Na kilka miesięcy zrezygnowałam z prowadzenia psa na kantarze, kontynuując „zwykłe” spacerowe ćwiczenia. Halter asekuracyjnie trzymałam w kieszeni, na wszelki wypadek. I... przez dłuższy czas nie musiał jej opuszczać!
Byłam przekonana, że nie wrócimy do systematycznego użycia kantarka, kiedy kolejny etap rozwoju Misia przyniósł ze sobą nowe wyzwania. A w konsekwencji – drugie podejście do haltera.
Na szczęście, tym razem poszło nam zdecydowanie lepiej. A zadowolony Misio właśnie namawia mnie na spacer, więc...
ciąg dalszy nastąpi!

niedziela, 30 listopada 2014

Misio i halter - pierwsze "obwąchanie"

Chyba nikt nie lubi być ograniczany, a już na pewno - „trzymany za pysk”. O podobne upodobania nie podejrzewałam także Misia.
Dlatego postarałam się, żeby pierwsze spotkanie z halterem (kantarem opisanym w poprzednim poście) kojarzyło mu się jak najprzyjemniej. Jak powszechnie wiadomo, przez żołądek wiedzie droga do serca... labradora!
Garść chrupiących ciasteczek i kilka plasterków banana przyczyniło się do szybkiej akceptacji nowego sprzętu. Smakołyki podawane przez pętlę kantara kusiły, aby włożyć do niej pyszczek :-)
Kolejną namiętnością młodego (lub wiecznie młodego) labusia jest zabawa. Wprawdzie pasek na pysku nie pozwalał na aportowanie dużej piłki, lecz przeciąganie linki wychodziło nam znakomicie. Podobnie jak gonitwy czy masaż brzuszka i boczków mojego pieszczocha.
Luźny halter zakładałam wyłącznie na czas zabawy i nie zostawiałam na dłużej, by sprytny futrzak za szybko nie nauczył się go zdejmować.
Dopiero po kilku dniach „zaprzyjaźniania się”, dopasowałam obwody pasków do kufy i szyi psiaka. Moje manewry przyniosły oczekiwany skutek! Misio dawał sobie zakładać halter bez sprzeciwu, oczekując związanej z nim przyjemności: smakołyku albo zabawy.
Prawdziwy test czekał nas jednak na pierwszym „halterowym” spacerze. Szybko zorientowałam się, czego zabrakło na etapie oswajania: nie ćwiczyliśmy chodzenia w zestawie smycz + halter w warunkach domowych.
W pełnych różnorodnych bodźców „okolicznościach przyrody”, nowy sposób prowadzenia nie bardzo przypadł pieskowi do gustu. Już po pierwszej nieskutecznej próbie energicznego pociągnięcia pani do wspaniale pachnącego krzaczka w głębi trawnika, Misio zmarszczył z dezaprobatą swój – niezwykle ekspresyjny - nosek.
Zablokowany skok w stronę ulubionej koleżanki przepełnił czarę szczenięcej goryczy. Nie chcę tego czegoś na pysku! Czy ktoś może mi to zdjąć??
„Wyrafinowane” i widowiskowe formy protestu Misia przeciw halterowi stały się atrakcją całej okolicy. Aż trudno uwierzyć, że były dziełem tego samego pieska, który teraz przez pół miasta maszeruje przy nodze jak stary rutyniarz.
Ku pokrzepieniu serc wszystkich opiekunów niesfornych i pomysłowych piesków, nie pominę opisu tego etapu naszej edukacji :)
Kolejna część „sagi o halterze” jeszcze w tym tygodniu. Bądźcie czujni!

piątek, 28 listopada 2014

Misio i halter - jak do tego doszło?

Obsuwka to ostatnio moje drugie imię. Ale przynajmniej dotrzymuję słowa :) Zgodnie
z obietnicą, przygotowałam mini – serial o tym,
jak Misio i ja radzimy sobie z halterem.
Na początek: halter, czyli... co? Najkrócej, jest to rodzaj kantara dla psa, który ma zapobiegać silnemu ciągnięciu. Podpięcie smyczy do kółka pod pyskiem, utrudnia wzięcie „na klatę” ciężaru opiekuna. Samym pyszczkiem trudno jest porwać za sobą nawet lekką panią :)
Teraz słowo o tym, czym halter - moim zdaniem -
nie jest
. Otóż, wbrew opisowi jednego ze sklepów internetowych, nie jest to „narzędzie, które szybko nauczy Twojego psa chodzenia przy nodze, a także oduczy ciągnięcia na smyczy”.
Po prostu dlatego, że żaden „patent” sam w sobie niczego psa nie nauczy. A w każdym razie nie tego, czego oczekuje opiekun! Bystry zwierzak szybko wykombinuje, jak radzić sobie w nowych okolicznościach.
Osobiście wolę bazować bardziej na relacjach niż „narzędziach kontroli”. Optymistycznie założyłam, że konsekwentne pozytywne szkolenie uczyni
ze mnie i Misia idealnie zgrany duet! I w dużym stopniu tak właśnie jest...
z pewnymi wyjątkami.
W dzisiejszej odsłonie opowiem, jak w ogóle doszło do tego, że musieliśmy "podeprzeć się" dodatkowym gadżetem.
Chodzenie na smyczy przy nodze ćwiczyliśmy z Misiem „od zawsze” - zarówno indywidualnie, jak na zajęciach psiego przedszkola. Codzienna praca (a z punktu widzenia szczeniaka - zabawa z licznymi nagrodami) sprawiła, że mój labrador stał się bardzo przyjemnym towarzyszem spacerów.
Za wyjątkiem sytuacji, gdy jakiś inspirujący obiekt spowodował spontaniczną reakcję! I właśnie te incydentalne samowolki stały się przysłowiową łyżką dziegciu w beczce miodu.
Kiedy Misio skończył siedem miesięcy, jego waga i siła coraz bardziej dawała się we znaki podczas demonstracji żywiołowego temperamentu. Przeważnie w przypływie zapału do zabawy z wypatrzonym czworonożnym kolegą albo... z koleżanką!
Oczywiście obiekt namiętnego pożądania mógł się znajdować na przykład po drugiej stronie jezdni, co dla spontanicznego labradora nie miało żadnego znaczenia. Ale już dla bezpieczeństwa – zarówno samego psa, jak mojego i innych uczestników ruchu – jak najbardziej.
Miałam świadomość, że mój „demolabek” będzie coraz silniejszy i jak najszybciej muszę rozwiązać problem kontroli nad nim - nawet w bardzo rozpraszających okolicznościach. Zaczęłam od wyszukania i zapisania nas
na szkolenie, które miało zaowocować koncentracją psa na opiekunie, również w obecności super fajnych kolegów.
Potrzebowałam jednak doraźnego narzędzia, pozwalającego nam bezpiecznie funkcjonować poza domem, zanim praca z Misiem przyniesie oczekiwane efekty. Trenerka pokazała mi ćwiczenia ze smyczą behawioralną, ale wydała mi się za mało „stabilnym” rozwiązaniem na codzienne spacery.
I tak dotarłam do haltera. Według tekstów reklamowych, cała rzesza trenerów, behwiorystów i lekarzy weterynarii potwierdzała jego „zbawienne” działanie na zachowanie psa. Przekazywane sygnały - uspakajające uciskanie nosa i karku - były przedstawione jako instynktownie zrozumiałe dla czworonoga.
Mnie najbardziej przekonał punkt zaczepienia smyczy. Uznałam, że samym pyskiem, Misio nie będzie w stanie gwałtownie mnie pociągnąć! I tak halter dołączył do naszych spacerowych akcesoriów, czyli skórzanej obroży i przypominającej „koński” uwiąz – smyczy.
Początki nie były słodkie, jak w reklamie – o czym opowiem już
w poniedziałek!

niedziela, 9 listopada 2014

Labrador na lodzie

Listopadowe słońce wzięło kilkudniowy urlop, mnie ciągnie do kawy, a mojego "żywiołka" - nieodmiennie na... spacer!
Po przechadzce w deszczu, przyjemnie jest wtulić się w miękki fotel i wziąć do ręki parujący aromatyczny kubek. Misio dosusza wytarte ręcznikiem futerko na "swoim" dywanie, a ja mogę sięgnąć po laptopa i... pogrzebać w archiwum "szczenięcych" nagrań.
Oczywiście, pamiętam o obiecanych tekstach „treningowych”, ale dzisiaj proponuję lżejszy, „weekendowy” przerywnik - pierwsze spotkanie z lodem czteromiesięcznego Misia. Ten, to potrafi cieszyć się życiem!
Voila! Joanna i Misio przedstawiają: Labrador na lodzie :-)
Wybaczcie, jeśli na filmie pojawiła się reklama - wyłączyłam tę opcję w swoim kanale, ale już po dodaniu filmiku.
Kto z Was pamięta pierwszą zimę swojego psiaka? ;)
Piszcie o ich przygodach!

wtorek, 4 listopada 2014

Nauka chodzenia na smyczy

Wśród wielu zdarzeń i sytuacji, które mogą „wysadzić w powietrze” organizację życia w domu, poczesne miejsce zajmuje... niewybiegany młody labrador.
Chwila mojej „słabości” i łąkowych szaleństw Misia z kolegami, zaowocowały nawrotem ledwo zaleczonej kontuzji.
W efekcie okres obowiązkowego chodzenia na smyczy przedłużył nam się do połowy listopada. Nam – bo kiedy Misio jest podpięty do jednego końca linki, ja automatycznie jestem na drugim!
Sposobem na uniknięcie niekontrolowanej erupcji wulkanu energii "niedysponowanego" psa, są częste, krótkie spacery. Nawet jeśli wymaga to rewolucji planu dnia opiekuna.
Postanowiłam wykorzystać przymusowe okoliczności, do powtórki podstaw "dobrych manier" podczas przechadzek na smyczy.
Podczas pierwszych miesięcy układania pieska, solidnie odrobiliśmy lekcje nauki chodzenia przy nodze. Moim celem było wychowanie szczeniaka na przyjemnego i bezpiecznego towarzysza spaceru, a nie wydajne i zdeterminowane „zwierzę pociągowe”.
Bardzo pomogły nam ćwiczenia z psiego przedszkola – przyzwyczajenie szczeniaka, że bliskie sąsiedztwo łydki pani jest najlepszym miejscem na dreptanie. Nigdzie indziej smakołyk tak często nie wędruje do pyszczka! Ten nawyk codziennie utrwalaliśmy zarówno podczas osiedlowych przechadzek, jak na leśnych ścieżkach.
Sporo bezcennej dla posiadacza psa wiedzy, również dotyczącej nauki chodzenia na smyczy, znalazłam w książce Pameli Dennison „Pozytywne szkolenie psów”. Nagradzanie pieska za pożądane zachowania podczas każdego spaceru, z czasem zaowocowało spokojnym marszem przy nodze. Przynajmniej – przez większość trasy :)
Z czasem nieco „osiedliśmy na laurach”. Codzienne leśne wyprawy pozwalały ograniczyć pozostałe wyjścia do dwóch - trzech relatywnie krótkich przechadzek po osiedlu. Przestałam też obowiązkowo wypełniać kieszenie motywacyjnymi smakołykami...
Tymczasem zaczęły się zmieniać reakcje pieska związane z dojrzewaniem i nowymi zainteresowaniami.
W efekcie, raz na kilka spacerów, zaczęły nam się przydarzać „incydenty”. Głownie polegające na próbie wyrwania się do innego psa. Ale czasem również na silniejszym pociągnięciu w stronę interesująco pachnącego trawniczka...
Kiedy w odstępie kilku dni, Misio dwukrotnie wyrwał mi smycz z ręki, uznałam, że nie ma na co czekać. Każdy kolejny „sukces” utrwala w łebku labradora świadomość, że do naprawdę interesującego obiektu, można się „urwać” na kilka chwil.
Obecna waga Misia nie odbiega znacząco od mojej, więc nagłe i silne szarpnięcie, przechyla szalę „zwycięstwa” na stronę mięśniaka na czterech łapach. I nawet jeśli pies „zapomina się” tylko raz na jakiś czas, to konsekwencje mogą być nieodwracalne.
Może więc trudny okres rekonwalescencji okaże się bardzo przydatny?
Wróciliśmy do większej interakcji na spacerach - komendy głosem, zmiany kierunków, nagradzanie natychmiastowej reakcji smakołykiem. A także, do chodzenia z... halterem.
O naszych doświadczeniach z tym wynalazkiem napiszę następnym razem!

poniedziałek, 20 października 2014

Gdy pies kuleje...

Miłe złego początki... Dokładnie tak skończyły się jesienne szaleństwa Misia.
Gruby, ruchomy dywan z szeleszczących liści zapraszał do radosnych galopków,
nagie gałęzie krzewów zachęcały
do przeskakiwania, a równie entuzjastyczni koledzy nie odmawiali rundki psich zapasów. Fajnie było!
Trzy dni temu, podwójna dawka beztroskiego dokazywania w lesie zaowocowała „delikatnym” utykaniem pod koniec spaceru. Wieczorem Misio kuśtykał już jak stary wiarus powracający z frontu.
Dokładnie obmacałam łapki i delikatnie pozginałam w stawach – obojętna „mina” pieska nie wskazywała na dyskomfort podczas „badania”. Również poduszki łap nie były bolesne i wizualnie w dobrym stanie...
Rano piesek utykał nieco mniej spektakularnie, ale widocznie, więc postanowiłam odwiedzić polecanego na forach internetowych weterynarza – ortopedę.
Na szczęście, wizyta była możliwa jeszcze tego samego dnia.
Misiowi wstępnie podobał się zarówno ogród przed kliniką, jak sam gabinet i sympatyczny pan doktor. Podanie łapki do badania wzbudziło już cień nieufności, a dokładne „obmacywanie” - energiczny odwrót.
Przewrócone przy okazji „hałaśliwe” blaszane miseczki były sygnałem do szarży (bynajmniej nie inwalidzkiej) w kierunku sąsiedniego pomieszczenia. Sprytny piesek po drodze zdołał jeszcze podnieść łapę i... wymusić awaryjne mycie szyby mijanej gabloty!
Na szczęście pan doktor wyrozumiale potraktował wybryki młodziaka. Misio też zadowolił się jedną edycją efektów specjalnych i spokojnie pozwolił się zbadać do końca. Diagnoza okazała się jednocześnie dobra i... fatalna.
Z pewną ulgą przyjęłam rozpoznanie przeciążenia mięśni (i ścięgien), przy braku jakichkolwiek symptomów poważniejszej kontuzji, stanu zapalnego albo zwyrodnienia stawów, co byłoby prawdziwym problemem w przypadku młodego, żywiołowego labradora.
Wobec braku windy w naszym budynku, istotny jest też brak przeciwwskazań do spokojnego schodzenia po schodach – szczególnie przy zaleceniu krótkich,
lecz częstszych spacerów. Poza tym, nie muszę faszerować Misia medykamentami
– o ile oszczędzanie łapy przez tydzień całkowicie wyeliminuje kulawiznę.
Na tym koniec pozytywów. „Zasądzony” tydzień spacerów wyłącznie na smyczy
(plus 3 tygodnie stopniowo wdrażanych krótkich epizodów biegania luzem) wydaje się dożywociem! Zazwyczaj grzeczny podczas osiedlowych przechadzek Misio, szuka każdej okazji do pozbycia się skumulowanej energii.
Mijany sąsiad, biegnące dzieci (często już z daleka wołające lubianego pieska), a przede wszystkim inny futrzak - to preteksty do mniej lub bardziej gwałtownych zrywów. Masakra!
Mój kręgosłup też nie jest zachwycony. Dzisiejsza sesja z laptopem odbywa się na barowym taborecie w kuchni. Ulubione stanowisko pracy na fotelu w salonie daje zbyt duże pole do popisu niewybieganemu labradorowi. Przez jakiś czas przymykałam oko na "wiercenie się" po miękkich meblach...
Szalę tolerancji przechylił w końcu dynamiczny wyskok z sofy, przez fotel potraktowany jak trampolina, zakończony imponująco dalekim lądowaniem. Jednym słowem, rekonwalestencja w wydaniu labradora!
Nie chcąc dodatkowo izolować pieska, zarządziłam wspólną wyprowadzkę z salonu. Ograniczony "open space" w postaci kuchni
i przedpokoju, stwarza zdecydowanie mniej okazji do nadwyrężania łapy.
Nie widzę najbliższych tygodni w różowych barwach. Misio – na swoje szczęście - żyje z dnia
na dzień i nie martwi się na zapas. Tymczasem
pod moim spartańskim siedziskem rośnie liczba zabawek. Może któraś mnie skusi i oderwie od klawiatury?

środa, 15 października 2014

Top lista Misia - błotne SPA

Wielką namiętnością Misia (dzieloną z przyjaciółmi "od serca") jest pławienie się w błocie we wszelkiej postaci: rowach z „atrakcyjnie pachnącym” szlamem, głębokich kałużach podeszczowych i gęstej - idealnie panierującej futro – mazi.
Wiele razy dałam się zwieść pozornie obojętnemu spojrzeniu pieska (zajętego akurat węszeniem lub zabawą patykiem) w stronę soczystego błotka. Bystry łebek labradora umieścił tę atrakcję w szufladzie „informacje przydatne na przyszłość”.
Taka wiedza jest bezcenna na kolejnych spacerach – można puścić się pędem do „rozpoznanej” kałuży, zanim Pani przypomni sobie o podpięciu smyczy przed newralgicznym odcinkiem trasy!
Potem pozostaje już tylko zadbać, aby żaden fragment ciała nie został pozbawiony cudownego balsamu.
Ekstaza w trakcie zażywania SPA jest wręcz zaraźliwa.
Patrząc na błyszczące radością ślepka, zapominam o stanie pokrowca w samochodzie, wyjątkowo trwałej kompozycji zapachowej mokrego futra i błotnych oparów albo nadłożeniu trasy do rzeczki.
Zadowolony pyszczek, tańczący ogonek i cała postawa Misia jest alegorią szczęścia w czystej (paradoksalnie) postaci. Życie jest piękne! A jeśli komuś się nie podoba, to jego problem :-)

wtorek, 7 października 2014

Pierwsza rocznica za nami!

Mimo kumulacji zajęć związanych z wydaniem książki, pamiętałam o rocznicy zdarzenia, które zatrzęsło fundamentami mojej „ułożonej” egzystencji.
Rok temu, w ostatni weekend września, dwumiesięczny Misio po raz pierwszy postawił łapki na skwerku przed swoim nowym domem. Nieco rozespany po dwugodzinnej drzemce w samochodzie, zmarszczył zafrasowany pyszczek... Gdzie ja jestem? Gdzie się podziali moi bracia? Co tu się dzieje?!
Tymczasem opiekuńcza „ciocia”, wspierająca nas podczas całej podróży, uchwyciła tę skonsternowaną minkę okiem obiektywu. Prawdziwy rarytas! Wkrótce piesek odzyskał rezon i późniejsze zdjęcia przedstawiają raczej rezolutnego łobuziaka :)
Gdzie te pieski z tamtych lat?
W rocznicę tego zdarzenia postanowiłam sfotografować Misia – Króla Osiedla dokładnie w tym samym miejscu. Udało się, po uprzedniej walce o starą kanapkę znalezioną
w krzakach (nie przeze mnie, jak się domyślacie). Wynik był remisowy, czyli połowa zniknęła w zadowolonym psim pysku, reszta wylądowała w koszu.
Ze zdjęć „tuż po przyjeździe” i „rok później” zrobiłam roboczy kolaż.
Widzicie różnicę? :-)

piątek, 26 września 2014

W domu pieski się (nie) nudzą

Mieliśmy z Misiem szalony miesiąc. Dla mnie oznaczało to maraton przy komputerze. A dla pieska - przyśpieszony kurs przetrwania z wiecznie zajętą panią. Wprawdzie codzienne spacery odbywaliśmy
w pełnym wymiarze, ale w domu zamieniałam się
w... skamienielinę. A troskliwy piesek ze wszystkich sił starał się mnie trochę rozruszać.
Misio ma swój pogląd na to, kiedy jestem NAPRAWDĘ zajęta. Zmywanie, pranie, odkurzanie i wszelkie porządki – prawdziwa praca związana jest z ruchem! Ale żeby siedzenie z laptopem na kolanach było ważniejsze niż przeciąganie linki? Albo rzucanie piłeczki?
Rozmiar ma znaczenie!



Akceptacja niepojętego wymagała czasu na przemyślenia. A najlepiej myśli się... przy dużej kości.



Odrobina niezależności ma też swoje dobre strony. Wreszcie można dokładnie zwiedzić pralkę, poćwiczyć skoki do wanny i skubnąć jabłko z blatu w kuchni. Oczywiście - polskie jabłko :)
Polskie jabłko
Nic nie zrobiłem
W razie wpadki trzeba tylko pamiętać
o „maślanych” oczach i zmarszczeniu noska.
Albo schować się pod stołem.
Koniec pracy!
Każdy pies dbający o swojego przyjaciela wie, że nadmiar pracy grozi szkodliwym dla zdrowia przedawkowaniem. Akcja ratunkowa wymaga poświęceń – nawet położenia własnego łebka na klawiaturze! A jeśli to nie wystarcza, to łebka i... zabawki.

niedziela, 31 sierpnia 2014

Piłeczka interaktywna


Do tej pory z lekkim ukłuciem zazdrości słuchałam opowieści znajomych właścicieli psów, których pupile przez długi czas potrafią się zająć taką czy inną zabawką. Mój Misio, owszem, interesuje się „fantami”, ale tylko w trzech przypadkach:
1. Kiedy zabawka jest zupełnie nowa - najlepiej z nutką zapachową używanych butów lub wędzonego świńskiego uszka:-). Czas zainteresowania ok. 15 minut.
2. Kiedy służy jako rekwizyt podczas igraszek z towarzyszem zabawy (człowiekiem lub psem). Aportowanie jest zajmujące przez nie więcej niż 10 minut, przeciąganie – do utraty sił (Misio zazwyczaj ma większą kondycję niż partner w zabawie).
3. Jeśli zabawka zostaje znaleziona (na przykład połamany wiklinowy koszyczek w krzakach) lub ukradziona (tu pojęcie „zabawki” staje się szersze – obejmuje nie tylko piłkę podprowadzoną nieuważnemu dziecku lecz także skórzany klapek albo skarpetkę z pojemnika na pranie). Czas zabawy: do odebrania fantu, jego „demontażu” lub znudzenia się wobec braku chętnych do gonienia.
Wszelkie trwałe i „legalne” gryzaki Misio ma w głębokim poważaniu. I tu pojawia się problem. Czym zająć znudzonego pieska w domu? Nawet po dwugodzinnym bieganiu w lesie, wystarczy mu godzinka regeneracji i już „stoi w gotowości” do kolejnej akcji. Przepraszam, „stoi” nie jest odpowiednim określeniem!
A ja czasem muszę popracować, w czym nie pomaga domagający się uwagi futrzak (o zabiegach, jakim jestem poddawana, napiszę wkrótce).
W tych okolicznościach od dawna marzyła mi się zabawka interaktywna, która byłaby w stanie zająć żywotnego labka co najmniej na pół godziny. Niestety, wszystkie „konga”, psie puzzle czy szachy były szybko rozpracowywane, a następnie ignorowane. Oczywiście zawsze zostaje wariant pysznej kości, ale dokarmianie łakomczucha ma swoje granice.
Po opisanych doświadczeniach, dużym zaskoczeniem była dla mnie cudowna moc niepozornej zabawki ofiarowanej niedawno przez „ciocię” Misia. Niewielka, seledynowa, półprzezroczysta piłeczka została wygrana jako.. fant na strzelnicy podczas wakacyjnego wyjazdu.
Wstępnie uważałyśmy, że będzie to jednorazowa atrakcja. Tworzywo, z jakiego została wykonana, nie wróżyło długiego oporu zębom i pazurom. Okazało się, że ani ja, ani ofiarodawczyni, nie doceniłyśmy niezwykłych właściwości zdobycznej piłeczki!
Po pierwsze, już ponad miesiąc wytrzymuje namiętne żucie w psich szczękach. Dodatkowo, pod wpływem gryzienia wydaje fantastyczne odgłosy „puff” i odkształca się, by po chwili powrócić do kulistego fasonu. I wtedy pokazuje swoje prawdziwe możliwości. Wilgotna - staje się niezwykle śliska i prawie „wystrzeliwuje” z pyska, prowokując psa do pogoni. Ale złapana ze zbyt dużą werwą, natychmiast się wymyka, zmieniając kierunek „ucieczki” po odbiciach o ściany i meble. Rekord zabawy to pełne 30 minut!
W dodatku, zmęczony pies może nacieszyć się tryumfem nad ujarzmioną uciekinierką, ponownie ją żując. Do momentu kolejnej skutecznej ucieczki piłki. Prawdziwe perpetuum mobile.
Oczywiście każda róża ma swój cierń. W przypadku niewielkiej piłki, jest to skłonność do turlania się pod szafę i komody w salonie. Gdyby jej obwód był chociaż kilka milimetrów większy, nie zmieściła by się pod większością prześwitów... A tak, co jakiś czas jestem „proszona” o wyłowienie skarbu. Cóż, przynajmniej nie grozi mi zatracenie się w pracy!

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

O krok od dramatu

Widok psa biegnącego luzem w pobliżu jezdni, niemal automatycznie włącza mi w głowie dramatyczną ścieżkę dźwiękową : pisk hamulców i głuchy odgłos uderzenia.
Dlatego podczas spacerów z Misiem, nawet po mało ruchliwych ulicach, prowadzę spontanicznego młodziaka przy nodze, na „krótkiej smyczy”.
W tym kontekście, sytuacja sprzed kilku dni była dla mnie prawdziwym horrorem.
Zaczęło się niewinnie – udaliśmy się na pobliską łączkę na popołudniową sesję aportowania. Porośnięty trawą spory teren oddziela od naszego osiedla „tylko” ruchliwa obwodnica. Część placu osłania od drogi szeroki pas gęstych krzewów. Wąską ścieżką wśród zarośli można dojść do małej „polanki” - dobrego miejsca na plenerowe zabawy z psem.
Misio dzielnie przynosił ulubioną piłeczkę, coraz częściej zerkając tęsknie w stronę cienia rzucanego przez trzy niewielkie brzózki. Uznałam to za sygnał do odwrotu i rutynowo podpięłam smycz do obroży pieska. A przynajmniej tak mi się wydawało..
Zmęczony upałem Misio grzecznie dreptał przy mnie po ścieżce. W pewnym momencie ożywił się i potruchtał nieco żwawiej. Niedomknięty karabińczyk wysunął się z metalowego kółka obroży, koniec smyczy opadł na ziemię, a podskakujący puszysty zadek z powiewającym dumnie ogonem zaczął się coraz bardziej oddalać. W stronę wypełnionej samochodami jezdni!
Jeszcze nie doceniłam powagi sytuacji. Przecież Misio grzecznie przybiega na komendę.. z pewnymi wyjątkami. Tym razem tylko obejrzał się na mnie z krótkotrwałym wahaniem. Zaskoczona, szybko zlustrowałam najbliższe otoczenie. W zasięgu wzroku nie dostrzegłam czworonożnego koleżki Misia, ani lecącej piłki - najczęstszych powodów „samowolek” na obecnym etapie edukacji.
Przeraziłam się na poważnie, gdy ponowne przywołanie podkręciło tylko tempo przebierania łapkami. Użyłam bardzo wysokiego tonu, wypróbowanego na otwartym terenie. Wizja futrzanego kłębka pod kołami samochodów dodała mu dodatkowych decybeli. Mój „łabędzi śpiew” - zignorowany przez najukochańszego pieska - zatrzymał na obwodnicy ruch w obu kierunkach. W ostatniej chwili, bo Misio nie miał żadnych oporów przed slalomem między samochodami!
Jednak niebezpieczeństwo nie zostało zażegnane do końca. Zanim dotarłam do pobocza, ciąg samochodów już ruszył. A podejrzanie mokry piesek postanowił.. wrócić do swojej pani! Operowe „zostań” nie spowodowało popękania asfaltu, ale znowu podziałało na kierowców i zostałam przepuszczona do zdezorientowanego kamikadze. Raczej nie byłam faworytką innych uczestników ruchu. A Misio - moim! Przynajmniej w tym momencie.
Czując się zwolniony z obowiązku powrotu (skoro ja dotarłam do niego), z błogą miną ponownie wskoczył do wypełnionego cuchnącym szlamem rowu! Tylko łebek mu wystawał.. Poniewczasie przypomniałam sobie tęskne spojrzenia pieska w stronę ścieku już podczas wcześniejszych spacerów. Wtedy był ograniczony smyczą. Tym razem zwietrzył świetną okazję zażycia rozkosznego spa! Po chwili błotnej ekstazy, niesubordynowany uciekinier zamienił się w najgrzeczniej idącego przy nodze labradora w Polsce centralnej. Tyle, że ociekającego czarną, smrodliwą mazią.. Cóż, nikt nie jest idealny.
Dalej było już z górki: zdawkowe uśmiechy na zdumione miny mijanych sąsiadów, osuszanie jeziora w mieszkaniu (po imponującym wyskoku z łazienki zdegustowanego szamponem pieska) i użycie kolekcji środków czyszczących w zaciętej walce ze szlamowymi wyziewami z odpływu wanny.
A Misio.. wrócił do paradowania z przypiętą linką, nawet po „bezludnym” terenie. Przyda nam się powtórka sprawdzonych ćwiczeń po wakacyjnym rozprężeniu.

czwartek, 31 lipca 2014

Wakacje

Dziesięć dni spędziliśmy pod namiotem, na terenie zaprzyjaźnionej bazy jeździeckiej pod Nidzicą. Oprócz koni na padokach, otaczały nas lasy (pełne malin, jagód i niedojrzałych jeszcze jeżyn), pagórkowate łąki oraz kilka niewielkich, czystych jezior. Z góry kibicowało nam niestrudzone lipcowe słońce, spuszczając nas z oczu jedynie podczas dwóch burzowych antraktów.

Cywilizacja” w postaci wielobranżowego lokalnego sklepiku oddalona była o dwa kilometry. Za to na miejscu mogliśmy się raczyć do woli prawdziwym mlekiem od krówki z sąsiedztwa. A na wieczornych klimatycznych ogniskach przy gitarze pojawiały się przysmaki z nidzickiej miodosytni.
Oczywiście ta ostatnia rozrywka omijała Misia, który o tej porze smacznie chrapał po całym dniu buszowania w krzakach, pływaniu w jeziorze, bieganiu za piłką (niekoniecznie swoją) i zabawianiu kilkuletnich fanów.
Wakacyjna sielanka miała też kilka drobnych rys, przeważnie „wydrapanych” psimi pazurkami. Wzorem swojej pani, Misio okazał się wielkim entuzjastą koni. Tym bardziej, że od dawna dzieli z nimi namiętność do chrupania surowej marchewki!
Jednak „wielcy bracia” nie odwzajemniali okazywanej im atencji, uparcie ignorując popisowy numer towarzyskiego labradora – głębokie ukłony i kangurze skoki w miejscu. Rozczarowany brakiem reakcji Misio, postanowił nieco rozruszać swoją widownię. Zakusy na rajdy między końskimi kopytami trzeba było ukrócić nie spuszczając pieska ze smyczy na terenie bazy.
Po stronie strat wypada też zapisać przypadkowo przebite dmuchane rękawki do pływania naszego pięcioletniego przyjaciela i koło ratunkowe nieznajomej dziewczynki nad jeziorem. To bilans jednej z ulubionych zabaw Misia - „zobacz, co porwałem i spróbuj mnie złapać”.
Niezależnie od skłonności do żywiołowych szczenięcych zachowań, w trakcie wczasowych wojaży mój demo-labek wszedł.. w wiek młodzieńczy. Ostatnia sobota lipca była dniem jego pierwszych urodzin! Nie zabrakło torciku z małej gomółki białego sera i świeczki w postaci kawałka marchewki. A także szczerego „100 lat” w wykonaniu młodych przyjaciół Misia.
Tylko ja zaliczyłam karygodną wpadkę, zapominając o fotograficznej dokumentacji pałaszowania tortu. Cóż, „pieska impreza” nie trwała zbyt długo :-)

piątek, 18 lipca 2014

Piesek w przedszkolu

W pierwszej połowie lipca pochłonęła mnie praca nad ukończeniem debiutanckiej książki. Entuzjastyczna, choć mało efektywna pomoc Misia postawiła pod znakiem zapytania dotarcie do ostatniej kropki w dającej się przewidzieć przyszłości. A już na pewno nie przed wyjazdem na wakacje.
Zdesperowana presją terminu, zdecydowałam się na rozwiązanie podsunięte przez koleżankę - mamę dwójki maluchów pracującą w domu. Przez dwa tygodnie Misio spędzał osiem godzin dziennie w.. przedszkolu! Uzgodniłam taki tryb pozostawiania pieska w zaprzyjaźnionym hoteliku, ignorując emocjonalny dyskomfort, że zyskuję czas na pracę kosztem godzin spędzanych ze swoim „maluchem”.
Wyrzuty sumienia rozwiały się już pierwszego dnia podczas odbierania Miśka z przedszkola. Owszem, powitał mnie radośnie, ale nie omieszkał kilka razy obejrzeć się tęsknie za dokazującymi w ogrodzie koleżkami i z dużą atencją pożegnał się z lubianą opiekunką.
Przez kolejne dni, w drodze do furtki wejściowej, z rozbawieniem obserwowałam zapał mojego „duszka towarzystwa” lustrującego wybieg przez ażurowe fragmenty ogrodzenia. Prawie widziałam myśli kłębiące się w podekscytowanym łebku. Kto z kolegów jest w środku? Czy pojawił się ktoś nowy? Ale fajna bokserka! Kiedy wreszcie będę mógł do nich pobiec??
Za to po powrocie do domu, po godzinie wiernego towarzyszenia swojej pani, zmęczony wrażeniami zasypiał słodko w najchłodniejszych miejscach mieszkania. Czyli na terakocie w łazience lub – po zachodzie słońca – na balkonie.
Tym sposobem dotrwaliśmy do wyjazdu na Mazury. Napisana książka czeka na spojrzenie „świeżym okiem” i pierwszą edycję, ja przymierzam i pakuję letnie ciuszki, a piesek wypróbował nad rzeką nowe kółko do aportowania w wodzie.

niedziela, 13 lipca 2014

Walka o fotel

Pierwotna wersja wymagań wobec pieska w domu, obejmowała zakaz wchodzenia na łózko, sofę i fotele. Teraz nawet nie pamiętam wszystkich przesłanek do takiej "dyscypliny". Jednym z powodów była troska o zdrowie szczeniaka - naczytałam się na forach, że skakanie po meblach (i lądowanie na śliskim parkiecie na rozjeżdżających się łapkach) może przyczynić się do dysplazji szczenięcych stawów.

Doprowadzenie do liberalizacji powyższych zasad nie zajęło Misiowi wiele czasu. Dokładnie tyle, ile potrzebował na naukę wskakiwania na fotele (kiedy był mały, wymagało to od niego trochę sprytu i "techniki"). Oczywiście, nie poddałam się bez walki! Podjęłam serię desperackich prób egzekwowania zasad, stawiając upartego szczeniaka z powrotem  na podłodze. Cóż, wygrywa ten, kto wykaże się większym uporem i konsekwencją. W tym przypadku - piesek. Resztę dopełniło "maślane" spojrzenie i słodkie zmarszczenie pyszczka. Tak rozkosznie i bezbronnie wyglądał  rozciągnięty na sofie.. Aż w końcu złapałam się na tym, że troskliwie zdejmuję go na podłogę, tylko jeśli.. sam zbiera się do zejścia!

Jak można było przewidzieć, wylegiwanie się na kanapie lub oglądanie ze mną telewizji z wyżyn sąsiedniego fotela, na stałe weszły do kanonu "salonowych" zachowań Misia. Nie pozwalam tylko na raczenie się kością na siedziskach (bezwzględnie), wpychanie się na meble zajęte przez ludzi (zdarzają się "incydenty") oraz... na zajmowanie "mojego" fotela. W ostatnim przypadku nie chodzi bynajmniej o przejaw demonstracji przewodnictwa w stadzie. Niezależnie od cyklicznego usuwania sierści ze wszystkich mebli, wygodnie jest mieć miejsce z zasady wolne od psich kłaczków!

Przez jakiś czas piesek przynajmniej "udawał", że nie wchodzi na mój fotel. A już na pewno zeskakiwał z niego, jak tylko pojawiłam się na horyzoncie. Ostatnio jednak coraz mniej skwapliwie "zbiera się" z zakazanego mebla. A dzisiaj na mój widok zareagował.. demonstracyjnym ziewnięciem. Czyżby mały rewanż za ignorowanie "zaczepek" z linką do przeciągania? :-)

Tymczasem, ostatnim niezdobytym przez Misia bastionem zostało łóżko.  Bronią go zazwyczaj zamknięte drzwi do sypialni!

wtorek, 8 lipca 2014

Kreatywne Garden Party

W sobotę dostaliśmy z Misiem zaproszenie na imprezę. Tak, obydwoje! Ja cieszyłam się perspektywą relaksujących „babskich” klimatów w atelier przyjaciółki, a na Misia czekał w ogródku jego „braciszek” - straszy o kilka miesięcy labrador Biszkopt.


Spędziłam fantastyczny wieczór gawędząc z dziewczynami na tematy rozmaite, od sztuki przez modę i zjawiska społeczne aż do zawsze intrygujących niuansów relacji damsko – męskich :-) Dodatkowo bawiłyśmy się przymierzając ciuszki „na wymianę” i podjadając pyszne przekąski przygotowane przez gospodynię..

 

W tym czasie pieski urządziły własne „garden party”. Zaczęło się niewinnie: na rozgrzewkę entuzjastyczne gonitwy, potem zapasy, czyli ulubiony sport młodych labków i.. rekordowo szybkie opróżnianie miski z wodą. Wiadomo, kombinacja upalnego wieczoru, ogrodowych szaleństw i grubego futra wymaga uzupełniania zapasu płynów!


Podkusiło nas, żeby ułatwić sobie życie i - zamiast co kilka minut napełniać miskę - podłączyłyśmy gumowy wąż do końcówki zraszacza. Przyzwyczajony do takiej atrakcji Biszkopt po prostu zaczął brykać pod rozproszonym strumieniem zimnej wody. Ale dla Misia pojawienie się małej „fontanny" okazało się inspiracją do.. budowy basenu!


Mój piesek dość szybko zorientował się, że końcówkę zraszacza łatwo da się wyrwać z ziemi i przenieść w dowolne miejsce. Po wyborze odpowiedniej lokalizacji (tak się złożyło, że niewidocznej przez drzwi tarasu), pracowite labradory przystąpiły do kopania dołu. Późniejsze oględziny wykazały, że kopały z dwóch stron, aż powstał rów długości mniej więcej metra i głębokości ok 30 centymetrów. Napełniony wodą, zamienił się we wspaniałe błotne spa..

Sądząc po stanie tarasu (jasna terakota z trudem prześwitywała przez warstwę mokrej ziemi rozniesionej na psich łapkach) oraz ogrodu (połamany krzaczek i imponujący błotny basen) – zabawa była odjazdowa! Wygląd psów ubłoconych od nasady nosków po końce ogonów, dowodził, że były wyjątkowo szczęśliwe :-)


My – po odkryciu skutków ich działalności – nieco mniej. Ale tylko nieco :-) Mam jednak pewne wątpliwości, czy Misio szybko doczeka się kolejnego zaproszenia do ogródka Biszkopta..