piątek, 29 listopada 2013

Kto ściągnie pieska z drzewa?

Mój mały smyk doprowadził mnie dzisiaj w lesie do zatrzymania akcji serca. Zaczęło się niewinnie - wyjęłam aparat, żeby zrobić Misiowi kolejne zdjęcie z serii "słodki szczeniaczek pozujący na pieńku". Patrząc przez obiektyw, nie od razu zauważyłam, że od pnia odchodzi ułamany konar pochylonego drzewa.

Jednak młody akrobata nie przepuścił takiej okazji i.. nonszalancko potruchtał po wznoszącej się nad ścieżką kłodzie. Moje pierwsze wołanie uznał za objaw podziwu, ale naglący ton kolejnego okrzyku, skłonił go do opamiętania. Tyle, że wtedy był już 2 metry nad ziemią! Muszę przyznać, że trochę się speszył.. A ja postanowiłam nie ulegać panice.

Nie mam wzrostu koszykarki, więc akcja ratownicza z dołu przekraczała moje możliwości. Przez chwilę zaświtała mi wizja wezwania straży pożarnej, ale - mimo dramatyzmu sytuacji - prawie parsknęłam śmiechem. Jest jednak różnica między ewakuacją nieostrożnego kotka z wysokiej gałęzi w przydomowym ogrodzie, a wezwaniem strażaków do ściągnięcia psa z drzewa w środku lasu!

Zdesperowana, postanowiłam wejść na kłodę i siedząc okrakiem zaasekurować odwrót szczeniaka. Jednak moje "zostań" nie spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem pieska. Sprawdziła się za to teoria trenerki o samodzielnym podejmowaniu decyzji przez labradory. Zanim weszłam na pień, Misio wziął sprawy we własne łapki i przystąpił do manewru zawracania. Zamarłam, bo próby podobnej sztuki na leżących na ziemi kłodach zazwyczaj kończyły się obsunięciem zadka i tylnych łapek. 

Czując respekt przed wysokością, tym razem Misio wykonał perfekcyjny zwrot. Spojrzał przed siebie i.. trochę się zdziwił. Kłoda, którą miał przed noskiem wędrując w górę, teraz gwałtownie się oddaliła. Jednak czekanie na wsparcie zupełnie nie jest w stylu mojego pieska. Przywarował i - najpierw ostrożnie, a wkrótce coraz śmielej - zaczął się czołgać w dół drzewa. Pozostało mi trzymać kciuki i nie przeszkadzać!

W połowie dystansu młody tupeciarz całkiem stracił respekt dla wysokości, zbiegł z gracją na "parter" i wykonał kilka kółek euforycznego galopu. No risk, no fun. A ja.. po raz drugi nie dałam się zaskoczyć. Skutecznie i bezlitośnie storpedowałam próbę powtórki tego wyczynu!

Okazało się, że mamy nawet dwa zdjęcia dokumentujące próbę zdobycia wierzchołka sosny. Pierwsze - "pstryknęłam" odruchowo, pewna, że szczeniak zaraz zeskoczy na ziemię. Drugie zrobił upuszczony aparat.

p.s. Wieczorem znalazłam w mailu zaproszenie na urodziny koleżanki i załączone zdjęcie jej ułożonego labradora w eleganckiej muszce. Spróbowałam sobie wyobrazić Misia w takim wcieleniu. Jednak uparcie prześladowała mnie wizja przekrzywionej, ubłoconej bandanki..