Miłe złego początki... Dokładnie tak skończyły się jesienne szaleństwa Misia.
Gruby, ruchomy dywan z szeleszczących liści zapraszał do radosnych galopków,
nagie gałęzie krzewów zachęcały
do przeskakiwania, a równie entuzjastyczni koledzy nie odmawiali rundki psich zapasów. Fajnie było!
Trzy dni temu, podwójna dawka beztroskiego dokazywania w lesie zaowocowała „delikatnym” utykaniem pod koniec spaceru. Wieczorem Misio kuśtykał już jak stary wiarus powracający z frontu.
Dokładnie obmacałam łapki i delikatnie pozginałam w stawach – obojętna „mina” pieska nie wskazywała na dyskomfort podczas „badania”. Również poduszki łap nie były bolesne i wizualnie w dobrym stanie...
Rano piesek utykał nieco mniej spektakularnie, ale widocznie, więc postanowiłam odwiedzić polecanego na forach internetowych weterynarza – ortopedę.
Na szczęście, wizyta była możliwa jeszcze tego samego dnia.
Misiowi wstępnie podobał się zarówno ogród przed kliniką, jak sam gabinet i sympatyczny pan doktor. Podanie łapki do badania wzbudziło już cień nieufności, a dokładne „obmacywanie” - energiczny odwrót.
Przewrócone przy okazji „hałaśliwe” blaszane miseczki były sygnałem do szarży (bynajmniej nie inwalidzkiej) w kierunku sąsiedniego pomieszczenia. Sprytny piesek po drodze zdołał jeszcze podnieść łapę i... wymusić awaryjne mycie szyby mijanej gabloty!
Na szczęście pan doktor wyrozumiale potraktował wybryki młodziaka. Misio też zadowolił się jedną edycją efektów specjalnych i spokojnie pozwolił się zbadać do końca. Diagnoza okazała się jednocześnie dobra i... fatalna.
Z pewną ulgą przyjęłam rozpoznanie przeciążenia mięśni (i ścięgien), przy braku jakichkolwiek symptomów poważniejszej kontuzji, stanu zapalnego albo zwyrodnienia stawów, co byłoby prawdziwym problemem w przypadku młodego, żywiołowego labradora.
Wobec braku windy w naszym budynku, istotny jest też brak przeciwwskazań do spokojnego schodzenia po schodach – szczególnie przy zaleceniu krótkich,
lecz częstszych spacerów. Poza tym, nie muszę faszerować Misia medykamentami
– o ile oszczędzanie łapy przez tydzień całkowicie wyeliminuje kulawiznę.
Na tym koniec pozytywów. „Zasądzony” tydzień spacerów wyłącznie na smyczy
(plus 3 tygodnie stopniowo wdrażanych krótkich epizodów biegania luzem) wydaje się dożywociem! Zazwyczaj grzeczny podczas osiedlowych przechadzek Misio, szuka każdej okazji do pozbycia się skumulowanej energii.
Mijany sąsiad, biegnące dzieci (często już z daleka wołające lubianego pieska), a przede wszystkim inny futrzak - to preteksty do mniej lub bardziej gwałtownych zrywów. Masakra!
Mój kręgosłup też nie jest zachwycony. Dzisiejsza sesja z laptopem odbywa się na barowym taborecie w kuchni. Ulubione stanowisko pracy na fotelu w salonie daje zbyt duże pole do popisu niewybieganemu labradorowi. Przez jakiś czas przymykałam oko na "wiercenie się" po miękkich meblach...
Szalę tolerancji przechylił w końcu dynamiczny wyskok z sofy, przez fotel potraktowany jak trampolina, zakończony imponująco dalekim lądowaniem. Jednym słowem, rekonwalestencja w wydaniu labradora!
Nie chcąc dodatkowo izolować pieska, zarządziłam wspólną wyprowadzkę z salonu. Ograniczony "open space" w postaci kuchni
i przedpokoju, stwarza zdecydowanie mniej okazji do nadwyrężania łapy.
Nie widzę najbliższych tygodni w różowych barwach. Misio – na swoje szczęście - żyje z dnia
na dzień i nie martwi się na zapas. Tymczasem
pod moim spartańskim siedziskem rośnie liczba zabawek. Może któraś mnie skusi i oderwie od klawiatury?